niedziela, 1 grudnia 2013

Jestę wodzireję




          Słuchajcie, no nie tak miał ten wieczór wyglądać. Chciałam zrobić Uli niespodziankę, miało być babsko, miło i w ogóle. W rezultacie padło na siostrzane wyjście. Pomyślałam, że pójdziemy do kina, później do osiedlowego (tak, tak^^) baru. Ale... okazuje się, że bycie "nieziemskim" wcale nie musi oznaczać, że jest się w czymś dobrym...





          Pojechałyśmy do naszego centrum handlowego. Na miejscu okazało się, że film, który wybrałyśmy będzie wyświetlany dopiero o 21. Reszta, na którą mogłybyśmy się wybrać - to bajki. Grzecznie podziękowałyśmy i zmieniłyśmy kurs (już nieco podupadłam na duchu).


          Postanowiłyśmy "zaszaleć" w środku miasta, bo przecież Andrzejki są. Pójdziemy gdzieś, posiedzimy, wiecie. Zdążę wrócić do domu na usypianie Ąte i wyjdziemy do tego osiedlowego.


          No to pierwszy bar: otwieram wrota, a tam biegające dzieci, pięknie pachnie pizzą. Yhm, Ula pokręciła głową, wyszłyśmy.


          Drugi bar: dzieci brak, muzyka - trochę obciach, ale weszłyśmy. Ula usiadła przy barze, ja poszłam złożyć zamówienie. Towarzyszył mi lepiący wzrok jakiegoś zmęczonego smakosza piwa... Dobrze, bo nudziłabym się stojąc samotnie i czekając aż ktoś mnie obsłuży. Barmanka bardziej zmęczona (przysięgam!) niż ów smakosz rozlała piwo, powycierała i zaniosła mokrą, kapiącą szklankę do tegoż pana. Wróciła i zajęła się swoimi sprawami. Ula dała znak, wyszłyśmy.


          Trzecia knajpa: weszłyśmy, dowiedziałyśmy się, że impreza z rezerwacjami. Koncert bluesowy. Spojrzałam na Ulę, ta nieśmiało dała znak, ale ja nie wiedziałam o co chodzi - kupiłyśmy wejściówki, udałyśmy się do "wodopoju". Wzięłyśmy co trzeba - czyt. piwo dla imprezującej i herbatę dla karmiącej. I jeszcze dwa cukierki z wróżbą. To istotnie. O ironio, o kpiący Losie!




         Godzinę tam wytrzymałyśmy, telefon mój się rozdzwonił (chłopaki, ajm soł sori^^), ale z szacunkiem do kultury... nie poczułyśmy jednak bluesa i zwinęłyśmy żagle. 


          Piersi moje, jakkolwiek bym chciała czy nie chciała - nie pozwoliły zapomnieć o matczynej powinności. Pojechałyśmy do domu, dogadałam się z Antkiem, wyszłyśmy. Byłyśmy w osiedlowym. Tam skusiłam się na piwo. Prawdziwe, lane. Małe z sokiem. Pycha! Wypiłam połowę i zwątpiłam. Jakoś nie podeszło mi. 


          Dostałam telefon, pobiegłam do domu, uspokoiłam syna. Ula dzielnie czekała na mnie prawie 40 minut. Dopiła drinka, moje piwo, wyszłyśmy.


          Kierunek kolejny bar, przecież to miała być niezapomniana impreza... podeszłyśmy pod wybrany lokal, a tam muzyka jak na weselu... Oł maj gasz. Dostałyśmy głupawki i obrałyśmy kierunek: mój dom, duży pokój^^ Telefon znów się rozdzwonił, rechotałyśmy jak szalone, o 22.30 byłyśmy już w kapciach.


          Życie, no życie.


          Jaki z tego wniosek? No taki, że ja na imprezy nie powinnam chodzić, bo to po prostu sensu nie ma. Jednak prawda jest taka, że Ula do końca życia nie zapomni tego wyjścia (i przyjścia^^).





          Fajne było to, że jak już poimprezowała (z moim mężem rzecz jasna - ja spałam z Anteczkiem - bo taki ze mnie imprezator...), przyszła zmarznięta do mnie. Wsunęła się pod kołdrę i przytuliła mnie tak po babsku, siostrzanie, całym ciałem. Jak za dawnych czasów kiedy w dzień się tłukłyśmy a nocą niemal tworzyłyśmy jedno ciało. I tak spałyśmy razem plecki do brzuszka/brzuszek do plecków/pupa do pupy.


          A żeby nie było, że na fb ściema, pokazuję dzisiejszą kawunię z ciachem od Uli. Mniam, pycha!






          Ula, dziękuję za prze-mile spędzony czas. A niech tam kino, bar, drugi bar, koncert w trzecim, czwarty, gdzie Cię zostawiłam i piąty do którego nawet nie weszłyśmy... Najważniejsze dla mnie było nocne przytulańsko:*




1 komentarz:

Będzie mi bardzo miło jeśli zostawisz po sobie ślad. Śmiało, komentuj!