Dwa dni temu na moim
fan page (zapraszam, zapraszam^^) umieściłam informację, że Antuan ma kleszcza na powiece. Opowiem Wam co się wydarzyło, bo nie zgadzam się na takie traktowanie pacjentów, jakie miało miejsce gdy potrzebowaliśmy natychmiastowej pomocy. Narodowy Fundusz Zdrowia, pierdu, pierdu, składki z wypłaty i co? I jak nie znasz zaklęcia, to cóż... drzwi same się nie otworzą.
Zauważyłam wstrętnego towarzysza vel kleszcza podczas karmienia do przedobiadowej drzemki. Był naprawdę malutki, myślałam, że to paproszek pomiędzy rzęsami syna. Gdybym nie karmiła piersią to bym go z pewnością nie zauważyła. Gdyby nie majówkowa sytuacja z córcią koleżanki na koniec wyjazdu w góry - nie wiedziałabym, że kleszcz może być taki malutki (tyci - dosłownie). Może gdyby drań usytuował się w innym miejscu byłabym odważna i sama się go pozbyła. Nie wiem czy byłby to dobry pomysł, ale może tak by było.

Zadzwoniłam do naszej przychodni z pytaniem co mam robić. Mam 16-to miesięczne dziecko, kleszcz na powiece, nie wiem co robić. Jechać do przychodni Całodobowej i Świątecznej Pomocy Lekarskiej (był czwartek - zwykły dzień tygodnia, a o tej placówce było głośno już nie raz... I nie były to fanfary zachwytu) czy na SOR do Szpitala Miejskiego (czy aby nie przesadzam? Z kleszczem na SOR?). Po konsultacji pani pielęgniarki z innymi pracownikami placówki uzyskałam odpowiedź, że mam przyjść o 15:30 do przychodni do dyżurującego lekarza, który obejrzy dziecko i powie co dalej.
W międzyczasie Antek jeszcze trochę się pobawił, popsocił i w rezultacie wcale nie poszedł spać. Kiedy zbliżała się godzina naszej wizyty zamotałam go na plecy i poszliśmy. Dokładnie o 15:24 stoję pod zamkniętymi drzwiami przychodni (tak, przychodni, nie gabinetu!), pukam ze zdziwieniem i czekam. Dzwonię.
- Dzień dobry, przyszłam z dzieckiem na wizytę w sprawie kleszcza i nie mogę wejść do środka.
- Muszę panią połączyć z lekarzem - nie wiadomo czy panią przyjmie.
- Nie rozumiem, dzwoniłam wcześniej, zostałam umówiona.
- Ja rozumiem, - "A ja nie" pomyślałam - ale pani doktor ma dużo pacjentów i nie wiadomo czy was przyjmie.
- Proszę pani, ja już jestem... - nie dokończyłam, bo już zdążyła polecieć melodyjka w tle, moje niezadowolenie rosło.
- Dzień dobry, pani od kleszcza? - zapytała pani doktor po drugiej stronie telefonu.
- Dzień dobry, jestem z dzieckiem pod przychodnią, zostałam do pani umówiona... - znów nie pozwolono mi dokończyć zdania.
- Ja pani dziś nie przyjmę, trzeba jechać do kliniki i to jak najszybciej.
- Dlaczego pani nie obejrzy mojego syna? Stoję pod przychodnią, jestem umówiona do pani, nie rozumiem. - Czekam na godne (GODNE) wyjaśnienie.
-
Proszę pani, ja mam dziś masę pacjentów, wszyscy są pod drzwiami. To są ludzie dorośli a pani mi z dzieckiem... Pani rozumie, dzieci się boją, jeszcze zacznie płakać i dopiero będzie. Pani chyba rozumie? - tłumaczy mi wykształcony człowiek...
- Pani doktor, rozumiem, że dzieci czasem płaczą, zwłaszcza w takiej sytuacji, przecież to dzieci. Co mam w takim razie zrobić?
- Jechać do kliniki. Szybciutko.
- Do widzenia zatem. - No bo dziękować to chyba nie mam za co...
- Yhm. Widzenia.
Stoję pod przychodnią. Fala złości i braku zgody na takie traktowanie we mnie rośnie. Ąte czwarty raz upuszcza zabawkę, podnoszę ją z trudem. Obok mnie moja babcia, która dolewa oliwy do ognia. Drżę w środku z nerwów. Wściekam się. Dzwonię jeszcze raz.
- Dzień dobry, to znów ja "od kleszcza" - mówię już pełna ironii. - Chciałabym wejść do środka, potrzebuję skierowanie do kliniki dziecięcej zanim tam pojadę. Proszę otworzyć mi drzwi.
- Tak, ale chyba pani rozmawiała z doktórką?
-
Owszem, rozmawiałam. Proszę mi właściwie przypomnieć nazwisko pani doktor, bo nie dosłyszałam? - czuję, że po tych słowach będzie 1:0 dla Mamuszki.
- ...
- Halo?
- Proszę iść w takim razie na stronę dla dorosłych pacjentów, tam pod szóstką czekają pacjenci. Pani doktor nazywa się Anna Kowalska*.
Poszłam. Przywitałam się z pacjentami, powiedziałam, że jako mama z dzieckiem, dodatkowo w ciąży, chcę wejść bez kolejki. Małe poruszenie, ale "takie słodkie dziecko na plecach, co to za metoda, śliczny chłopczyk zasypia" i w rezultacie nikt nie wyraził głośnego sprzeciwu.
Weszłam do gabinetu, pani zapytała o moje nazwisko, zaczęła szukać karty zdrowia. Mówię, że prawdopodobnie nie ma tu naszej karty, z resztą to nie istotne, bo
ja tylko przyszłam po odręcznie napisaną odmowę przyjęcia dziecka. Oczy pani zrobiły się wielkie, lśniące i... takie miłe.
- Ale proszę mi pokazać tego kleszczyka.
- Proszę pani, teraz pani będzie oglądać moje dziecko? Została mi odmówiona pomoc, potrzebuję mieć to na papierze.
- Ale pani już się pofatygowała, więc... - Teraz ja nie pozwoliłam dokończyć zdania.
- Ja, proszę pani, cały czas tu byłam i o tym wyraźnie powiedziałam. Odesłała mnie pani nie oglądając kleszcza, przez telefon trudno cokolwiek zbadać. Teraz na własną rękę już pojadę tam, gdzie nam pomogą, ale potrzebuję mieć pani odmowę na piśmie w razie gdyby cokolwiek miało się stać.
- Ale... ale
ja chętnie obejrzę, zaraz pani napiszę skierowanko. O jaki ładny chłopiec!
- Tak, ładny i nie płacze - dodałam rozmotując jednak Antuana. Pokazałam oczko i dowiedziałam się, że:
- oko to bardzo ważny narząd,
- lekarze w klinice będą "kleszczyka" (jeszcze na Antku) oglądać pod mikroskopem,
- to, że Ąte teraz jest spokojny wcale nie znaczy, że będzie spokojny w klinice i prawdopodobnie uśpią go (!!!), żeby wyjąć pajęczaka,
- bardzo dobrze, że przyszłam, bo widać, że ładnie opiekuję się dzieckiem (wtf!?)
Wróciłam z Anteczkiem do domu, spakowałam jego książeczkę zdrowia, dodatkową pieluchę i poczekałam na męża. O 16:30 byliśmy już w tej osławionej klinice, o 16:45 wychodziliśmy bez kleszcza. "Operacja" wyglądała następująco: lekarz (którego w zasadzie nazwiska też nie było nam dane dosłyszeć) położył Antuana na leżance pod światłem, Michał trzymał jego rączki ciasno wzdłuż ciałka, ja naciągnęłam mu powiekę "ala Chińczyk". Lekarz wyrwał kilka rzęs i w końcu wyjął kleszcza. Poinformowano nas, że w razie wystąpienia odczynu w miejscu wbicia się kleszcza mamy natychmiast udać się do naszego pediatry. W poczekalni Antek przytulił się do piersi i na tym koniec historii.
I jaki morał z tego? Kochane mamy i kochani tatowie, żeby w razie odmowy zostać przyjętym do lekarza najwidoczniej wystarczy zapytać o jego nazwisko. To jak "czary-mary", "hokus-pokus" i "Sezamie, otwórz się" w jednym. Nagle okazuje się, że Wasze dziecko jest bardzo ładne, ułożone, należy objąć go wyjątkową i fachową opieką.
Śmiem twierdzić, że nie istnieją takie dokumenty jak "pisemna odmowa przyjęcia pacjenta" - no bo kto by się pod tym podpisał? Nie znajdzie się chyba taki śmiałek, natomiast znajdzie się na pewno miejsce dla kolejnego chorego małego człowieka, nawet jeśli kolejka jest długa, a tworzą ją niepłaczący dorośli.
Weźcie sobie to do serca i za żadne skarby świata nie dajcie się zbyć ot tak.
* Nazwisko zmieniłam - dla Was to nieistotne, chodzi o całość opieki NFZ.